10 kwietnia 2010 r.
Patrzę dziś na zapłakanych ludzi, z twarzami ukrytymi w bezradnie ułożonych dłoniach, zapatrzonych, nieobecnych, bezsilnych. 10 kwietnia 2010 roku. Byłam przekonana, że nic gorszego od pamiętnej śmierci Jana Pawła II nie może nas – Polaków już spotkać, że nigdy nie dożyję tak tragicznej chwili, że o takich wydarzeniach czyta się wyłącznie w książkach. Jakże nieodgadnione są Boskie wyroki. Jak straszne potrafią być koleje ludzkiego losu. Cokolwiek bym w tym miejscu nie napisała, nie odda prawdy o bólu i cierpieniu zwykłych ludzi, którzy dziś przypominają sobie, że są narodem, wielkim Narodem, z historią jakiej inne kraje i narody mogą nam tylko zazdrościć. Czy potrzeba śmierci aż 96 osób, żeby zrozumieć, co w życiu jest naprawdę ważne? Jeszcze kilkanaście dni temu świat toczył się jakby innymi torami. Ludzie nie zauważali siebie, politycy kolejny raz wystawiali cyrkowe przedstawienie w sejmie, reklamy zalewały telewizyjne programy, w supermarketach muzyka zagłuszała rozmowy i myśli. Widokówka z naszej rzeczywistości w niczym nie przypominała normalności. Szybko, głośno, rozpychając się łokciami brnęliśmy uliczkami życia. I nagle… cisza. Przestaliśmy rozumieć, łzy mimowolnie płynęły po wykrzywionych z rozpaczy policzkach, słowa straciły znaczenie. Przecierając z niedowierzaniem oczy zobaczyliśmy wreszcie prawdę, ale ukrytą w majestacie śmierci. Na tydzień odkryliśmy najistotniejsze wartości i szkoda, że tylko na tydzień. Jutro będzie nowy dzień, już bez narodowej żałoby. Co zobaczymy? Chciałabym móc powiedzieć, że metamorfozę społeczeństwa, ale nie zaryzykuję. Codzienność zedrze z ludzi współczucie, wyścig szczurów ruszy na nowo. Smutne. Będzie trzeba czekać na kolejną kawalkadę samochodów wiozących w milczeniu 30 trumien.
Ostatnia modyfikacja: 11:01, 6-06-2025
Liczba odwiedzin: 2772
Ostatnia wizyta godzina 12:29, 1 lipca 2025