Był piątek 1 października. 7 30 mieliśmy wyjechać do Zwolenia, hmm... mieliśmy, bo nie wyjechaliśmy i, mało tego, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że nie wyjedziemy przed 8 00. Dziwnym trafem okazało się znów, że autokar, który miał przywieźć część uczestników rajdu nieco wcześniej, w ogóle po nich nie wyjechał. Cóż, spóźniliśmy się w ubiegłym roku, to i spóźnimy się teraz - pomyślałem. W końcu czymś musimy się wyróżniać, nieprawdaż? Myśleliśmy, że chociaż wyjdzie słońce i nie będzie trzeba zakładać deszczówki, ale pogoda też jakoś nie chciała się wyklarować, choć podobno ona "zawsze jest". Tak więc, w opadającej mgle, przy szarym niebie, jechaliśmy nieco "stłoczeni" do Zwolenia, skąd mieliśmy wyruszyć na rajd szlakami Jana Kochanowskiego. Niestety, okazało się, że mimo wysiłków pana kierowcy nasz autokar nie był w stanie osiągnąć maksymalnej prędkości (to jakieś 50 km/h) i na placu przed zwoleńską szkołą zostaliśmy sami. Ale co tam, skoro wszyscy już wyszli, to trzeba ich dogonić na trasie. Jakby na to nie patrzeć, to jest rajd pieszy i musimy iść na własnych nogach. Po kilku okrążeniach (wokół stacji CPN - u i rynku) udało się nam wyjechać na trasę Zwoleń - Warszawa i zgrabnie, niczym baletnica, zaparkować między idącymi już grupami. Tym sposobem wreszcie "właściwi ludzie" znaleźli się na "właściwym miejscu". Oczywiście nie obyło się bez wskazówek nauczycieli jak iść, żeby się nie zmęczyć, co robić kiedy jedzie samochód, jak się zachować, gdy na horyzoncie widać jakiegoś człowieka. Rzecz jasna, wszystkie metrówki, które dostaliśmy na Dzień Chłopaka, też musieliśmy schować, choć Dawid miał szczytny cel zmierzyć nimi całą trasę rajdu do samego Czarnolasu. Nie udało się.
Wbrew pogodzie mieliśmy jednak dobre humory, uczyliśmy się jak kierować ruchem, sprawnie posługując się chorągiewkami (dobrze, że były to tylko mało uczęszczane drogi), śpiewaliśmy naszą turystyczną piosenkę i obserwowaliśmy jak radzą sobie z głodem nasi współrajdowicze z innych szkół. Na duchu podtrzymywała nas pani pedagog, a o naszą kondycję dbał pan wuefista. Dziewczynki chodziły nalewo, chłopcy na prawo, żeby przypadkiem nie doszło do jakiejś kolizji, a później nawet i skutków ubocznych.
I tak po długiej, ale niezbyt męczącej drodze, dotarliśmy do celu - dworku Jana Kochanowskiego w Czarnolesie. Ku naszemu zdumieniu, zamiast wielbicieli talentu naszego pisarza, uduchowionych przyszłych poetów, zobaczyliśmy "kwiat młodzieży" - stadko wygłodniałych, pochłaniających ogromne ilości kiełbasy i ketchupu licealistów, którzy po odejściu (w trakcie odchodzenia kończyli jeszcze posiłek) od stołu pozostawili górę surowców wtórnych w postaci jednorazowych naczyń, niedojedzonej kiełbasy i rozlanych napojów. Jak miło popatrzeć na kulturalnych ludzi! - pomyślałem i zacząłem sprzątać miejsce konsumpcji.
Kiedy już zjedliśmy i ogrzaliśmy się przy ognisku, nastąpił punkt kulminacyjny programu, czyli konkurs na temat znajomości Ziemi Zwoleńskiej i twórczości Kochanowskiego. Zajęliśmy zaszczytne III miejsce, co uznaliśmy za sukces, wszak wiedzieliśmy więcej niż mieszkańcy samego Zwolenia. Wprawdzie pytań o Kochanowskim było może 4, ale co tam, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Przynajmniej dowiedzieliśmy się ile wynosi średnia opadów na m 2 w Zwoleniu. Będzie jak znalazł na przyszły rok!!